23 lipca 2010

Pantera

Przyszła pantera
w czarnym berecie,
siadła przy stole
i coś tam szepcze...

Bezczynny ja

Kiedy śpię twardo
patrzę z pogardą
na ptaki poranne,
ich życie jest marne.
Gdy wstanę w południe
zapytam was nudnie,
dlaczego tak wcześnie
budzić mnie chcecie?
Dzień na lenieniu
i nic nie robieniu
mija mi smętnie,
ja lenię się wstrętnie.
Czynności te same,
z życiem związane,
codziennie powtarzam,
ten schemat odtwarzam.
A gdy słońce zajdzie
w miękkim swym łóżku
leń ten się znajdzie,
poduszka przy uszku.

Radio. ze specjalną dedykacją dla pewnej ciotki

A oto i radio,
pani Leokadio,
mówi pan Bonifacy
do pani Leokadii
w pracy.

z cyklu: Wielcy Filozofowie. Nietzsche

Poszedł Nietzsche
raz po znicze,
ale wrócił z niczem...

22 lipca 2010

Bezprodukcja: protest przeciwko jałowości tzw. sag norweskich jako gest rozpaczy tłumacza doprowadzonego do kresu wytrzymałości

Przewrotnie postanowił tego dnia jednak nie wstawać. A co. Co mogą na to poradzić. Najwyżej ogłoszą, że wszystko poszło nie tak.
Tak. Właśnie tak. To znaczy nie tak. I niech i tak będzie. Nie wstanie. Nie wywiąże się. Tak będzie leżał, tak długo aż dotrze do niego wiadomość, że poszło nie tak.
A co się stanie, jeśli jednak wbrew jego oczekiwaniom, wszystko pójdzie właśnie tak? Czyli nie tak, jak przypuszcza? Że pojawi się ktoś, kto pokrzyżuje jego plany i wszystko pójdzie zgodnie z odgórnie narzuconą koncepcją. Że jego nieobecność nie będzie miała większego wpływu na bieg rzeczy i cała sytuacja rozegra się dokładnie według scenariusza, ułożonego już dawno temu? Tak dawno, że nikt nawet nie pamięta kiedy? Nikt nie pamięta już, kto go ułożył. Cała sprawa jest tak dalece niejasna, że można by się nawet pokusić o przypuszczenie, że ich działanie nie ma w gruncie rzeczy głębszego sensu! Ale jednak jest plan. Planu zamierzali się trzymać, plan należy wykonać. Tak, by wszystko poszło zgodnie z planem. Z drugiej strony jednak, mając świadomość tego, że plan ma więcej dziurek niż guzików, czuł się zniechęcony na tyle, żeby na krótki czas przed wprowadzeniem go w życie, niezobowiązująco leżeć i pogrążać się w biernym oczekiwaniu, aż upływ czasu przesądzi o jego decyzji.
Tak rozmyślając, leżał jeszcze jakiś czas. Gdzieś pod nabłonkiem tych myśli kotłowały się w gruncie rzeczy gorączkowe pytania: wstać, czy leżeć; ruszyć, czy nie ruszyć... Zdawał się nie uświadamiać sobie, że właśnie do tego sprowadza się cały jego tok myślowy. Zanim jednak jakiś ostateczny wniosek przebił się do jego świadomości, charakterystyczny dźwięk przerwał ciszę nasyconą gęstą masą jego rozważań.
Dźwięk nie zaniepokoił go na tyle, żeby wstać. Sięgnął jedynie po szklankę stojącą przy posłaniu. Szklanka okazała się, jak łatwo przewidzieć, pusta. (Zawsze, kiedy sięgają po szklankę tak nagle i niespodziewanie, zaraz po przebudzeniu, a jeszcze lepiej po dłuższym rozmyślaniu, tuż po przebudzeniu, szklanka okazuje się pusta, co motywuje ich do podjęcia akcji. Czy i w tym przypadku tak będzie?)
Hm. – Pomyślał. – Mógłby przysiąc, że były w niej przynajmniej kulki, koraliki, jakieś paciorki, poprzedniego dnia, gdy kładł się spać. Zapadając w sen, miał szczerą nadzieję, że w ciągu nocy, zmienią się w choćby jeden łyk jakiegoś płynu. Nie marzył nawet tak bardzo o wodzie, ale niechby to był napój gazowany, może trochę alkoholu, detergent do czyszczenia porcelany, płyn do spryskiwaczy, cokolwiek w ciekłym stanie skupienia. Tymczasem nie tylko w szklance nie było żadnej cieczy, szklanka była zwyczajnie pusta! Wypełniona po brzegi czystym powietrzem!

Pan Nordgrøn trwał tymczasem w napięciu oczekując wschodu słońca. Ten jednak nie następował, chociaż według wszelkich obliczeń Pana Nordgrøna powinien nastąpić już jakiś, co prawda niezbyt dobrze określony, ale jednak, czas temu. Pan Nordgrøn siedział z podwiniętymi nogawkami na czymś, co niegdyś mogło nawet być ławką, wpatrując się z uporem maniaka w coś na kształt nieba, w miejsce, w pobliżu którego słońce wzeszło, powiedzmy, poprzedniego, nazwijmy to umownie: dnia. Uporczywe wpatrywanie się w to tak zwane niebo nie przynosiło jednak oczekiwanych efektów. Im bardziej się wpatrywał, tym bardziej słońce zdawało się nie wschodzić. Jakby na przekór staraniom Pana Nordgrøna, słońce trwało w nieistnieniu, lub w istnieniu doskonale utajonym. Po upływie kilku dłuższych chwil wypełnionych do granic możliwości oczekiwaniem Pan Nordgrøn odkrył, że zniecierpliwienie zaczyna doskwierać mu do tego stopnia, że aż odczuł wyraźną potrzebę podjęcia czynności. Flegmatycznym gestem wyciągnął termochronometr z czegoś w rodzaju kieszeni. Termochronometr wskazywał oczywiście całkowicie nieczytelną wartość 20 kelwinominut. Pan Nordgrøn począł gorączkowo poszukiwać w pamięci jednego choćby punktu odniesienia, który pozwoliłby na zinterpretowanie tej absurdalnej wartości. Bezskutecznie. Kiedy powoli godził się już z albo zawodnością własnej pamięci, albo z błędem termochronometru, albo chwilowym naruszeniem zasad rzeczywistości, przestrzeń nad umownym czasohoryzontem zaczęła ujawniać oznaki zbliżającego się wschodu lub przeinaczenia słońca. Niemożliwym było ocenić z czym tym razem ma do czynienia, jako że różnica we wstępnej fazie zarówno wschodu, jak i przeinaczenia nie była możliwa do zaobserwowania gołym okiem z punktu widzenia Nordgrøna siedzącego na tym, co dla uproszczenia, można nazwać ławką. Mogło się również okazać, że to, czego za moment miał być świadkiem, nie było ani wschodem, ani przeinaczeniem słońca.
Zgodnie z wielowiekową tradycją literacką utwór powinien tworzyć koherentną całość. Z pragnienia sprostania oczekiwaniom literaturoznawców wynika potrzeba skierowania uwagi czytelnika na dalsze poczynania głównego bohatera. Stąd przenosimy akcję do ciemnego, zakurzonego pomieszczenia, wypełnionego zielonkawo –stalowo – niebieskim światłem, sączącym się (światło ma w zwyczaju sączyć się właśnie - nie kapać, nie wpływać, ale sączyć. Szczególnie, jeśli wnętrze oświetlone jest skąpo. Właśnie. Nie oszczędnie, nie umiarkowanie, tylko raczej skąpo) przez niewielkie, prostokątne otwory, które od biedy i przy dużej dozie tolerancji można by nawet nazwać oknami. Podłoga drewniana. Upstrzona rozmaitymi plamami przeróżnego pochodzenia. Z sufitu zwieszają się zardzewiałe łańcuchy, niewiadomego przeznaczenia. (Zakładamy, że bohater nie wie, po co zwieszają się te łańcuchy z sufitu w miejscu, w którym przyszło mu się narodzić jako bohaterowi tego owocu zabiegów powiedzmy pisarskich. Z drugiej strony, na wszechwiedzącym trzecioosobowym narratorze niejako spoczywa obowiązek wyjaśnienia pochodzenia i przeznaczenia korodujących łańcuchów o dosyć grubych ogniwach, zwieszających się z haków przyczepionych do stalowej, równie pordzewiałej konstrukcji, zamocowanej przy pomocy potężnych śrub do sufitu pomieszczenia. Jeśli narrator nie potrafi się wywiązać z obowiązku wyjaśnienia pochodzenia i przeznaczenia całej konstrukcji, włączywszy w to nieszczęsne, wspomniane łańcuchy, powinien przynajmniej udawać, że jest doskonale zorientowany w detalach tej kwestii. Umówmy się, zatem, że łańcuchy są po prostu pozostałością po poprzedniej powieści, której akcja rozgrywała się właśnie w tym miejscu i z potrzeby zbudowania nastroju grozy i niepokoju wyrosły takie właśnie szczegóły. Z akcją tego utworu mogą one mieć niezbyt wiele wspólnego, aczkolwiek w pewnym sensie przyczyniają się przynajmniej do zbudowania w czytelniku określonych oczekiwań w stosunku do spodziewanego kierunku rozwoju sytuacji.)
Pomieszczenie, którego Romuald używał w charakterze sypialni, pozostawiało, być może, wiele do życzenia osobom o wyższym poczuciu estetyki niż on, ale Romuald niewiele wiedział o estetyce, a imponderabilia takie jak piękno czy ład traktował z przymrużeniem oka dostatecznie długo, by nie raziły go ani łańcuchy, ani rdza, ani plamy na podłodze. Romuald po prostu o to nie dbał. Miał to w nosie. Nie obchodziło go, że ktokolwiek inny będąc na jego miejscu zacząłby od gruntownych porządków, zatroszczyłby się o demontaż stalowej konstrukcji, odnowiłby ściany, a może nawet przygarnąłby jakiegoś porzuconego kaktusa czy jukę, po to, aby uczynić z tego lokum coś na kształt domu. Romualdowi nie zależało na domu. Romuald miał swoje priorytety oczywiście, jednak posiadanie domu wydawało mu się zbyt wielkim balastem, żeby dobrowolnie wmanewrować się w posiadanie takowego.
Lokum, w którym przyszło mu przebywać odziedziczył po dalekim krewnym swojego pradziadka, po tym jak obaj zniknęli w niewyjaśnionych dotąd okolicznościach, jakiś już czas temu. W głowie Romualda powstał szereg pytań dotyczących kwestii zniknięcia pradziadka i jego dalekiego krewnego. Co znamienne jednak, ani przez moment nie zastanowił się nad tym, co doprowadziło do ich zniknięcia. Rozmyślał raczej intensywnie o tym, czy zniknięcie było częścią jakiegoś planu, czy też może było realizacją całkiem spontanicznej decyzji dwóch starszych panów. O ile znał swojego pradziadka, mógł podejrzewać, że decyzja została podjęta pod wpływem nagłego impulsu. Co do jego krewnego, przypuszczał, że albo od dawna planował dematerializację, a pradziadek wyzwolił w nim jedynie odwagę do podjęcia działania, albo w ogóle nie miał w planach takiego obrotu sytuacji, a jedynie poddał się biernie decyzji, charyzmatycznego bądź, co bądź, staruszka.
Niemniej jednak objęcie pomieszczenia przez Romualda, po zniknięciu pradziadka i krewnego, stało się faktem. Nie tracił jednak czasu na zastanawianie się, czy spadek był dla niego błogosławieństwem, czy przekleństwem. Romuald w ogóle miał w zwyczaju przyjmować rzeczy takimi, jakie są, bez zbędnego rozczulania się nad ich pozytywnym czy negatywnym wpływem na niego.
Co prawda, kiedy ubzdurał sobie coś, potrafił się tej jednej myśli trzymać kurczowo, przez całe godzino-dni, albo miesiąco-lata. Czasem całe swoje teraz poświęcał jednej myśli, którą obracał dookoła, oglądając wszystkie jej płaszczyzny, wywracał na lewą stronę, przyglądając jej się od wewnątrz. Niekiedy myśl nie dawała się przenicować, wówczas Romuald robił w niej niewielki otwór, o ile była taka możliwość i przez tę dziurkę, starał się zajrzeć do środka i wyłowić jak najwięcej. Najczęściej jednak wywrócenie myśli na lewą stronę nie sprawiało mu większego kłopotu. Np. jak wtedy, gdy spotkał na korytarzu nauczyciela muzyki. Spytał go wówczas, co robi w tym niskim, obskurnym i zawilgotniałym budynku. Na co tamten odparł, że przecież, pojawił się tam, żeby poprowadzić lekcję gry na instrumencie strunowym, o której to właśnie Romuald wywiesił ogłoszenie na tablicy przy sekretariacie. Nauczyciel był starszawym, łysiejącym panem, ubranym w szary sweterek i równie szare spodnie. Jego twarz była niewielka, a jej najwyrazistszymi elementami były blado niebieskie tęczówki oczu i wysokie czoło, poznaczone mnóstwem poziomych zmarszczek. Jego głos przywodził na myśl skrzypienie starych, nienaoliwionych zawiasów. Nie wiadomo, czy nie było to wynikiem zbyt długiego przebywania w otoczeniu instrumentów smyczkowych. Pan od muzyki przypominał właściwie wyglądem i zachowaniem przeciętnego nauczyciela P.O. Wciąż upierał się, że to właśnie Romuald pozostawił ogłoszenie o lekcji gry na instrumencie, na którą właśnie się spóźnił. Ba, która nie doszła przez to do skutku, ponieważ Romuald nie był jedynym uczniem, który nie pojawił się na lekcji.
Tę właśnie myśl Romuald obracał kilka razy, nie wiedząc specjalnie, z której strony ją ugryźć. Początkowo nie próbował wywracać jej na lewą stronę, ale z czasem nabierał coraz bardziej chęci, żeby to zrobić. Ostateczną decyzję podjął w chwili, kiedy w myśli pojawiła się drewniana, przemoczona krata, z rodzaju tych, jakie widuje się jeszcze niekiedy pod prysznicami przy salach gimnastycznych co biedniejszych szkół. Nie mogąc pojąć związku pomiędzy kratą a odręcznie napisanym ogłoszeniem o lekcji gry na instrumencie strunowym, do autorstwa którego przyznawał się bardzo niechętnie, a może w ogóle nie (Romuald wciąż nie przypominał sobie, w jakich okolicznościach ogłoszenie owo mogłoby powstać, jak również kiedy miałby je napisać, ani też w jakim celu) i panem od muzyki, co do którego nawet nie można było mieć stu procentowej pewności, czy nie był w istocie panem od P.O., podszywającego się jedynie pod pana od muzyki, Romuald postanowił w końcu przenicować myśl. Jej wewnętrzna strona nie różniła się szczególnie od zewnętrznej. Jedyną różnicą było to, że wszystko to widziane od środka było negatywem tego, co widział oglądając prawą stronę myśli. Pan od muzyki nie skrzypiał już, jego głos był dźwięczny niczym dzwon rurowy. Nie przywodził już na myśl starych zawiasów, ale bezdźwięk drzwi przesuwnych. Jego szary sweterek widziany od wewnętrznej strony myśli lśnił czerwonawo – pomarańczową poświatą. Pomarszczone czoło jawiło się jako czołowa pomarszczoność, a blado niebieskie tęczówki jako tęczowo blada niebieskość. Nadal istniał koncept ogłoszenia, za które Romuald uporczywie wzbraniał się wziąć na siebie odpowiedzialność, jednak kratka nadrukowana na połowie kartki, którą pokrywało niebieskie pismo, przysłaniała owo, czyniąc je całkowicie nieczytelnym. Tym sposobem, analizując wewnętrzną stronę myśli, Romuald był bliżej wymigania się od ponoszenia odpowiedzialności za to ogłoszenie, niż kiedykolwiek. Tylko przemoczona krata spod prysznica pozostawała niezmiennie przemoczoną kratą spod prysznica. Jakkolwiek Romuald by się nie starał dojrzeć w niej jakieś drugie dno, krata wciąż była drewniana i przemoczona, i wciąż przywodziła na myśl pokryty grzybem prysznic przy sali gimnastycznej. Nieco zdumiony tym odkryciem, Romuald postanowił przeciągnąć na lewą stronę lewą stronę myśli. Laikowi sama myśl o wywracaniu lewej strony na lewą stronę może się wydać tak dalece niedorzeczna, że sam nigdy nie podjąłby działania zmierzającego w tym kierunku. Czytelnikowi należy się zatem wyjaśnienie. Otóż podobnie jak myśli wielu innych ludzi, myśli Romualda składały się z niezliczonej ilości warstw, zatem jednorazowe wywrócenie ich na lewą stronę nie wyczerpywało całej szerokiej, a wręcz nieograniczonej, gamy możliwości, jakie dawały komuś, kto chciał się tego działania podjąć. O ile to jedno wywrócenie myśli na lewą stronę wyjaśniło mu częściowo kwestię tajemniczego ogłoszenia, o tyle wyjaśnienie kwestii kraty, która przecież pojawiła się w tym zdarzeniu całkiem niespodziewanie, ni stąd ni z owąd, można by nawet powiedzieć, wymagało zagłębienia się w kolejne warstwy myśli i dokonanie skomplikowanych operacjach już na kolejnych warstwach.

miłość

człowiek porośnięty trawą

da mąki

Monogem cz. I (SMS Agi do Andrzeja, 08.05.2008)

Oto biegną karaluchy,
mają czułki jak z rzeżuchy.
W pełnym pędzie biegną snadnie,
myślą, że je co dopadnie.
Miną góry i roztoki,
by się wznieść ponad obłoki,
bo choć skrzydeł im brakuje,
bez nich pięknie też wzlatuje
ta rodzina karalusza,
która mnie do wiersza zmusza.
Jakim robią to sposobem?
Jest niejasne - jak monogem,
który właśnie wymyśliłam,
gdyż na rym się tu wysilam.
Z monogemem trudna kwestia:
nie wiem, co to jest za bestia.
Może narząd, może robot,
całkiem to poważny kłopot.
Może jest to urządzenie,
dla każdego w dobrej cenie,
może przed nim to w popłochu
karaluszego motłochu
wieją chmary w dzikim pędzie...
Co to będzie, co to będzie?!

Monogem cz. II (odpowiedź Andrzeja 08.05.2008)

Monogem?
Może wiem,
co to jest.
To nie zwierz. Nic jak jeż.
To jest kryształ jednolity,
w jednolitą formę zbity,
z tego zbicia,
nie do ukrycia,
złość kryształu
rosła pomału.
Za co był bity?
To wiedzą termity,
bo one widziały,
jak kryształ był mały,
za złe zachowanie
dostawał lanie.
Za to, że kłamie,
za długie spanie,
za brudne ubranie
i ciągłe chlanie.
Aż się wreszcie zemścił okrutnie,
zniszczył wszystkie maleńkie trutnie,
wszystkie owady, jakie spotykał,
bo ze sklerozą wciąż się borykał,
więc nie pamiętał, które robale
to go widziały, gdy były małe
i on był mały, i zbity cały.
Stąd karaluchów cała rodzina
małymi nóżkami szybko pogina,
by uciec przed nim
mordercą wrednym.

Monogem cz. III. (Odpowiedź Agi )

Hipoteza monogema
przekonuje, to nie ściema.
Stąd się jego zwartość bierze,
że aż się sypało pierze,
gdy go bili, gdy był mały,
że aż włosy go bolały.
To w istocie jest sensowne
i prawdziwe, i wymowne.
Ktoś, kto taki kryształ bije -
zamiast serca ma pomyje.
Degenerat to zupełny,
odszczepieniec to nikczemny.
Żeby krzywdzić kryształ taki,
trzeba w głowie mieć robaki.
Kto to zrobił? My nie wiemy.
Może były inne gemy?
Nieszczęśliwe, bo w młodości
często im łamano kości
i tak z zemsty postępują,
małe gemy prześladują,
kiedy całkiem są bezbronne,
małe, smutne i bezdomne...

21 lipca 2010

Pieśń o Jonaszu

Jonasz, choć w istocie płytki,
doskonale kładzie płytki.
Glazura czy terakota -
dla Jonasza to robota.
Także fugi albo gładzie -
wszystko to nasz Jonasz kładzie.
Kafle gładzi nieustannie
na podłodze i na wannie.
Czy to w kuchni, czy w łazience,
pełne pracy jego ręce,
tu coś przytnie, tam przyklei,
swym zadaniem się nie dzieli!
Bierzmy przykład więc z Jonasza,
choć szitowa praca nasza,
wykonajmy ją z natchnieniem,
by móc potem pod kamieniem
spać spokojnie snem wieczystym
ze sumieniem całkiem czystym!!!

05 lipca 2010

Projekt centrum kultury 2



...i poprzednia praca po omawianym przeprojektowaniu. pełno wody i wysepka na środku

Projekt centrum kultury



Taka ciekawostka projektowa. straszne tempo wtedy narzucono, bo jak się okazało ten projekt to był dopiero początek. z niego powstał drugi według hasła "Wyobraźcie sobie że jak już coś zaprojektowaliście, a zanim to zrealizowano, to przyszła straszna powódź i poziom wody podnosi się o 2,8m. Przeprojektujcie teraz to co macie". Trochę długie hasło. Zajęcia na wymianie w Turcji.

Kompozycja



Trzy szkice do trzeciej pracy z kompozycji. Wkrótce zamieszczę prace pierwszą i drugą. tylko tych jeszcze nie mam zdigitalizowanych. Zaczęło się od Kwadratu Malewicza, i chociaż Wikipedia zawiera artykuł na ten temat to polecam Nonsensopedię i jej opracowanie.

co do mojej pracy... nic nie trzeba wyjaśniać. chociaż może znajdzie się taki jeden ;)

aha! zapomniałem dodać, że przeszła trzecia praca od lewej.

Pawilon neogotycki



Wreszcie skończyła się sesja, więc jest czas na coś sensownego. Po tej wymuszonej przerwie prezentujemy co mamy...
dzisiaj - jeden z renderów projektu pawilonu na zajęcia z konserwacji. bez tekstur żeby uczytelnić formę, detale i profile. trochę to zajęło, ale przyjemnie było na to popatrzeć w Maxie